Ona, Jadwiga Orzęcka była młoda i piękna; on, Mikołaj Stadnicki był stary i bogaty. Był jeszcze ten trzeci: Maciej Męciński, młody i odważny. Jak się skończył ów miłosny trójkąt w czasach odległych?
Mikołaj Stadnicki, pan na Żmigrodzie, Polanach, itd., nie był już młody, gdy się 25 kwietnia 1650 roku żenił ze swoją powinowatą Jadwigą Orzęcką, córką Doroty z Urbanowic Stadnickiej. Był jednak tak zachwycony swoją młodą żoną, że ją wywianował na 15 000 złp, a matka za to, że ładną Jadwigę wydawała za bogacza w wieku podeszłym, nawet nakład weselny poniesiony – tysiąc złotych – zapisała sobie na owym wianie córki, co zostało potwierdzone stosownymi zapisami dokonanymi w sanockim grodzie (Sanok, Księga grodzka 186, str. 2166) .
Młoda pani Jadwiga upojona radością, że została panią na Żmigrodzie z Kasztelem i Łysą Górą, na Polanach, Ropiance, Wilszni, Olchowcu, Ciechani, Żydowskim i Rozdzielu – zapomniała o sercu własnym. Wmawiała sobie, że kocha męża, mimo, że stary, gdyż on taki dla niej dobry i tak niezmiernie ją kocha. I istotnie pan Mikołaj kochał swoją młodą, piękną Jadwisię! Oka z niej nie spuścił, bo jakby w tęczę patrzył na to kwiecie ludzkości rumiane, o czarnych oczach dużych, błyszczących niczym węgiel. Ten uśmiech rozkoszny, igrający bezustannie a mimowolnie na małych ustach i odsłaniający czasami błyszczące drobne ząbki. I twarz okolona bujnymi lokami czarnych włosów. A do tego postać wiotka i smukła. I głos ujmujący za serce, choć często zdradliwy i nieszczery.
Nie użyczył jednak Bóg potomstwa młodej pani Jadwidze, a krew gorejąca domagała się praw swoich. W ciągu roku niespełna posmutniała, pobladła a uśmiech rozkoszny zamienił się w prześliczny, porywający uśmiech boleści łagodnej. Cierpiała nad sieroctwem serca własnego, poznała, że z mężem swym nie może być szczęśliwa. Poznał to i pan Mikołaj i jeszcze bardziej się poczuł upadłym na siłach zdając sobie sprawę, że młodość i siły już nie wrócą. I czyniąc sobie wyrzuty z tego, że ją unieszczęśliwił, chcąc ją otuchą napełnić, pojechał do grodu sanockiego i sprawił jej posagu i wiana na 15 tys. złp a zarazem uczynił zapis majątku swego całego żonie swej na przeżycie. Matka Jadwigi cieszyła się niezmiernie z przywiązania zięcia do córki i z zapewnienia jej przyszłości. Nie wzbudziło to jednak zachwytu innych, zwłaszcza sióstr pana Mikołaja. Pan Mikołaj mieszkał w Polanach, wsi górskiej już u stóp Bieszczad leżącej, który już od dawna był siedzibą zbójców a młoda pani Stadnicka już na początku swego tam pobytu miała sposobność naocznie zaglądnąć w życie tych ludzi. Już bowiem kilka dni po jej przybyciu w 1650 roku przywieziono do dworu podejrzanego o rozbój Hrycia Szczerbę a za chwilę przyszła Ilkowa, młoda sołtyska z Ciechani, upaść do nóg młodej dziedziczce, przywitać i wylać żal serca, że ją zbójcy napadają, że ją pobili i trudno im wytrzymać w Beskidzie. Szczególnie narzekała na jednego z wargą szczerbatą… Pani Stadnicka z politowaniem słuchała żalów sołtyski, a słysząc o wardze szczerbatej, przypomniała sobie, że więzień ma takową. Zaprowadziła sołtyskę do drzwi więzienia gdzie przez szparę zerkając sprawdziła ona tożsamość osoby i w oczy mówiła mu, że ją łupił i pobił. Pani Jadwiga wielce się zajęła losem sołtyski biednej, zwłaszcza słysząc, że to żona najwierniejszego sługi, który przez 15 lat był hajdukiem pana Stadnickiego i że jest ona matka prześlicznego synka. Jej litość nieco tylko zmniejszyły zeznania Szczerby, który zeznał, że Ilkowa była kochanką słynącego z urody zbója Haraszczaka poległego w czasie napadu na Jangród… Mówiono, że zastrzelił go młody Maciej Męciński. Pani Jadwiga chętna była poznać syna Ilkowej i ciekawą wielce owego Macieja Męcińskiego, tak młodego a tak dzielnego. Gdy szlachta ruszała w 1651 roku pod Beresteczko miała okazję przypatrzeć się mu do woli. Ruszył tam także pan Mikołaj, a pan Maciej ulegając namowom matki i braci pozostał w domu. Żartem prosił go nawet pan Mikołaj, by nie tylko bronił swej matki, ale też żony swojej, co młodzian uroczyście przyrzekł.
Gdy powrócili z wojennej wyprawy, pan Mikołaj aczkolwiek wiekiem starszy, wielce poważał młodych panów Męcińskich, jako dzielnych towarzyszy broni. Maciej też zyskał sobie jego przyjaźń, bo i on okazał odwagę i chęć do przelewania krwi, gdy lud podgórski głosem Kostki Napierskiego podburzony, gromadnie jął opuszczać siedziby, odgrażając się szlachcie i ruszając pod wodzą zbójów na Beskid, a potem do Czorsztyna. Sam pan Mikołaj jak wyruszył na wyprawę wojenną niedomagający, tak i wrócił wątły na siłach, w domu zaś przy młodej żonie, zamiast wyzdrowieć, jeszcze bardziej podupadł na zdrowiu. Niedomagając zaś coraz bardziej stawał się opryskliwym i porywczym, a potem coraz bardziej przykrym dla tej, którą kochał nad życie. Znosiła to długo aż w końcu wybuchła płaczem i narzekaniem. On zaś był jeszcze uparty i nie chciał ustąpić. Chciał przełamać słabość swoją, idąc na opór z uczuciem własnym. Dokuczał jej jak to mówią „do żywego”. Długo to znosiła aż w końcu zebrała całą swoja odwagę i powiedziała: Czy to jest ta miłość, którą jej przysięgał? Czy sądzi, że za pieniądze kupił ją do niewoli? Poczym odeszła i nie przychodziła, chyba, ze za potrzebą jaką. Siostry pana Mikołaja, Sicińska i Stokowska, słysząc, co się dzieje w Polanach potępiały go jak zwykle: Dobrze mu tak! Ożenił się na starość, wziął młodą! Teraz ma! Nienawidzi go, przeklina i opuszcza zamiast pielęgnować! Dobrze mu tak! I tak minął rok, drugi. Zimą 1654 roku zmarł mąż sołtyski Ilkowej, a wieść ta ogromnie wstrząsnęła panem Mikołajem, który śmierć czując postanowił pojednać się z ludźmi, a przede wszystkim z tą, którą tak mocno kochał. Tak długo ją przepraszał, tak długo prosił aż mu wybaczyła. I odtąd było jak dawniej. Krewnych mężczyzn nie miał w pobliżu żadnych. Siostry jego, równie nienawistnie jemu jak i żonie, mieszkały w pobliżu: Sicińska w przemyskim a Stokowska w Kańczudze. W Żmigrodzie bywała jednak Anna Konstancja z Leszczyńskich, niegdyś jego bratowa. Nieboszczyk brat zapisał jej – podobnie jak on swojej żonie – 20 000 złp wiana na Żmigrodzie, których wypłatę Mikołaj wziął na siebie i w tym celu wydzierżawił całe miasto Zygmuntowi Bronickiemu. Nie wywiązał się jednak z obowiązku wypłaty wiana bratowej, bo siostry jego nie były jeszcze wyposażone a prawem bliższe. Bratowa jednak uzyskała wyrok sądowy, dający jej w posiadanie połowę Żmigrodu. Żmigród już wówczas był w połowie żydowski, więc pani Anna Konstancja dogadała się z Żydami i oddała im w dzierżawę połowę miasta, co niezmiernie oburzyło chrześcijańskich mieszczan, którzy udali się do Polan po pomoc do pana Mikołaja. Po rozmowach w których uczestniczył też pan Bronicki uznano, że nie można dopuścić żydów do dzierżawy. Wydał zatem pan Mikołaj rozkaz swoim hajdukom nadwornym i sołtysom, by zbrojnie udali się do Żmigrodu pod rozkazy pana Bronickiego. Mieszczanie pomogli i pan Bronicki po staremu zaczął pobierać czynsze i podatki. Kahał żydowski jednak zagroził klątwą każdemu, kto będzie płacił podatki komuś innemu niż żydowi-dzierżawcy, więc żydowscy mieszczanie nie chcieli płacić, zatem pan Bronicki kazał u nich zakwaterować „smolaków” dworskich, nakazując im brać żywność i napoje tak długo aż żydzi zmienią zdanie. Kahał jednak trwał przy swoim a żydzi zasłaniali się kahałem. Bronicki nie myśląc wiele zamknął żydom bożnicę, a właśnie następowały wówczas Zielone Świątki, a u żydów święta Tygodni na pamiątkę rozpoczęcia żniw w Palestynie i odebrania przykazań na górze Synaj. Żydzi oburzali się zatem na zamknięcie bożnicy i nastawali na dzierżawcę swego, by wyjednał jej otwarcie, aby nie cierpiało na tym nabożeństwo. Żyd ufny w pomoc grodu i pani Anny Konstancji, a ośmielony od kahału, że to jest sprawa beszwile ehyde (dla dobra narodu żydowskiego) poszedł czym prędzej do pana Bronickiego. Roznamiętniony nie zwracał uwagi na to, że mówi do szlachcica polskiego w jego domu: obraził go. Bronicki wezwał „smolaków”, którzy okuli żyda łańcuchem za szyję i wtrącili do więzienia. Podniósł się rwetes straszny, ale krzyki i wrzawa żydów nie pomogły, bo „smolacy” stali z bronią nabitą, ciesząc się, że przy lada sposobności będą bić żydów niewiernych i łupić ich kramy i sklepy. Mieszczanie też byli w pogotowiu. Tylko żmigrodzki zamek trwał w milczeniu bo pani Anna Konstancja wyjechała i nikt się nie kwapił do pomocy. I tak przesiedział żyd cały tydzień na łańcuchu w więzieniu. Dłużej jeszcze trwało otwarcie bożnicy, bo pan Mikołaj nie zważał na grzywny mu grożące. Ale za tę zamkniętą bożnicę i przeszkadzanie w nabożeństwie, otrzymała pani Anna Konstancja nowy wyrok przyznający jej połowę Żmigrodu z którym to wyrokiem przybył do Żmigrodu jej szlachcic Jan Pietrzykowski. Wybrał jednak fatalny dla siebie dzień, bo przybył w przeddzień św. Jadwigi (15 października 1654 roku) i wstąpił do karczmy, w części Żmigrodu będącej własnością pana Stadnickiego, którą prowadziła wdowa po cyruliku, gdzie natknął się na ludzi pana Mikołaja. Doszło do zwady, a później do bójki w której pan Pietrzykowski został uderzony obuchem toporka w głowę a potem przegoniony aż do domu wdowy Szczecinowej u której się zatrzymał.
Stadnickiego niemoc wzmagała się: boleści czasami przebierały miarę a śmierć zbliżała się powoli. Maciej Męciński najczęściej przesiadywał u łoża boleści i sam nie wiedział, co rozrzewnia go bardziej: boleść chorego czy łzy w oczach jego żony? Bo ilekroć pani Jadwiga zapłakała na mężem bolejącym, był taka piękna, tak zachwycająca, że Maciej nie mógł od nie oczu oderwać i widział w niej pierwowzór kobiety pięknej, dobrej i czułej! A pani Mikołaj, czując, że koniec jego się zbliża ujął ręce Jadwigi i Macieja, pobłogosławił ich i umarł. Wierny sługa zmarłego pana, Stanisław Dąbrowski posłał do Żmigrodu posłańca z miarą na trumnę wraz z listem do kupca, aby stolarzowi wydał aksamitu na obicie i galony posrebrzane, ćwieki pozłacane i kir na żałobne szaty dla dworzan. O światło udał się do żmigrodzkich dominikanów, gdzie Stadniccy mieli groby. Dominikanie odmówili światła, natomiast bractwa rzemieślnicze pospieszyły oświetlić trumnę pana swego dziedzicznego.
Nazajutrz pani Stadnicka przywdziała szatę żałobną; płacze i łkania ucichły, ustępując smutkowi cichemu. Panowie Męcińscy nie odjeżdżali lecz brali udział w przygotowaniu uroczystości smutnej. Trzeciego dnia przybył pan Orzechowski z żoną Renatą i Paweł Ryzner, pastor z Kobylan. Pan Orzechowski przywiózł wiadomość, że księża katoliccy nie będą na pogrzebie, gdyż na nieboszczyku ciąży zarzut niedowiarstwa, a za duchowieństwa przykładem pójdzie rodzina Miszchów z Dukli, a nawet Stadnickich. Pani Jadwiga słysząc to rozpłakała się gorzko narzekając na swoje sieroctwo i brak opieki. Podochoceni winem zaczęli przedstawiać smutne położenie wdowy i niebezpieczeństwa jej grożące, aż w końcu pani Jadwiga przekonana namowami (zwłaszcza pana Orzechowskiego, który przypomniał, że śp. Mikołaj pobłogosławił jej związkowi z Maciejem) obecnych uległa i oddała rękę panu Maciejowi Męcińskiemu a pastor Ryzner, który zwykł mawiać, że: śmierć to wrota do życia innego, dał im ślub według obrządku kalwińskiego! Wysłano też natychmiast posłańca do Sanoka, by w tamtejszym grodzie potwierdzić zapisy posagu i wiana. Gród to potwierdził i tym sposobem pani Jadwiga została panią dożywotnią Żmigrodu. Gdy posłaniec wyruszył, rozpoczęła się pijatyka od wypominku „Świętej pamięci nieboszczyka Mikołaja” z wyliczeniem cnót jego a kończąca się życzeniem „Daj mu Boże wieczny odpoczynek a młodemu stadłu zdrowie”. Muzykanci żmigrodzcy przybywszy do Polan zaczęli wywodzić smutne pieśni, ale pijana szlachta wkrótce zażądała wesołych pieśni i ruszyła w taniec. Pogrzeb zmienił się w wesele! Potem w księdze grodu bieckiego (ks. 186, str. 2274) wpisano: Mikołaj ze Żmigrodu Stadnicki umarł. Żona jego przed pogrzebaniem zwłok męża, poszła za Macieja Męcińskiego… i popełniono wiele rzeczy nieprzystojnych tak godności domu , jak i zwłokom niepogrzebionym. Ja Stanisław Dąbrowski syn Stanisława, jako sługa dawny, chciałem odprawić pogrzeb przystojnie. Lecz widząc, że wobec zwłok pana swego zmarłego, niegodziwie wywodzą się tańce, napomniałem osoby, którym przynależało przyganiać. Nie chciałem też przystać do Męcińskiego rzeczonego, przez co tenże znienawidził mnie i na Zycie moje nastawał. A zatem zniewolon odstąpić zwłok pana swego i chcąc ocalić zdrowie własne, nie mogłem wyczekiwać pogrzebu – oddaliłem się. Wobec sądu zaś oświadczam swój żal i zgrozę.
Wytrzeźwiała w końcu szlachta i wzrokiem bardziej przytomnym zaczęła patrzeć na rzeczywistość: zwłoki leżące we dworze pilnie domagały się pochówku. Księża zaproszeni wprawdzie nie przybyli, ale, że nieboszczyk był prawie katolikiem to uznano, że nie będą go żegnać kaznodzieje zborów różnowierczych, tylko szlachta wychwalała jego zasługi. I ruszył wóz z trumną pana Mikołaja do Żmigrodu. Na trumnie leżała jego zbroja wojenna, a za wozem prowadzono wierzchowca bojowego z przytroczonymi skrzydłami husarskimi, by wszyscy widzieli, że umarł rycerz znamienity. Za trumną w kolaskach jechały panie szlachcianki, a konno i zbrojno drużyna szlachty, która za życia tworzyła jego poczet bojowy. I tak uroczysty pogrzeb dotarł do Żmigrodu skręcając do kościoła i klasztoru Ojców Dominikanów, który wystawił i wyposażył dziad zmarłego Mikołaja urządzając też tam groby dla siebie i rodziny swojej. Gdy się pochód zbliżał, z kościoła otwartego wyszedł ksiądz Baltazar Pleszyński, pleban w Załężu, wraz z księżmi Dominikanami miejscowymi i własnoręcznie zamknąwszy drzwi kościoła papier na nich jakiś powiesił i się oddalił. Dominikanie też wolnym krokiem poszli do klasztoru. Gdyby szlachta, która jechała za trumna spostrzegła co się dzieje, niezawodnie by ruszyła w pogoń za Pleszyńskim, który dopadł wózka i co koń wyskoczy popędził w stronę Osieka. Kościół stał na zakręcie drogi i był otoczony murem, tworząc strażnicę twierdzy miejskiej, wiec wóz z trumną był jeszcze daleko, gdy Pleszyński papier na drzwiach przybijał, a gdy szlachta dotarła na miejsce, to drzwi już były zamknięte. Na nic zdały się krzyki i kołatanie – drzwi kościoła pozostały zamknięte. Kilku szlachty z koni i przystąpiło do drzwi, ale za chwilę usłyszano słowa głośne: Biskup Gębicki zabronił pogrzebu! Pani Jadwiga w towarzystwie świeżo poślubionego męża i co znaczniejszej szlachty udała się na rozmowy do przeora. I na nic zdały się słowa pana Macieja Męcińskiego, który przypomniał żmigrodzkim mnichom, że klasztor ufundowali Stadniccy. Przeor, któremu za pochowanie pana Mikołaja biskup Gebicki zagroził karą tysiąca złp był nieugięty. Ale pan Maciej kazał poszerzyć okno krypty grobowej i przez to okno wstawić trumnę pana Mikołaja do krypty grobowej. I tak też się stało. Zawrzały namiętności, bo przecież wśród rodów szlachty podgórskiej nierzadkie były przypadki, gdy jeden brat był księdzem katolickim gorliwym, a drugi różnowiercą zagorzałym. Tak było przecież w rodzie Męcińskich, gdy jeden z braci był jezuitą w dalekiej Japonii zamęczonym za wiarę, a matka arianką. Podobnie było też i w rodzie Stadnickich.
Dzierżawca połowy Żmigrodu pan Zygmunt Bronicki wielce się oburzał na duchowieństwo całe, począwszy od biskupa Gębickiego aż po ostatniego mnicha żmigrodzkiego. I postanowił zemścić się za to jak potraktowano zwłoki jego dobrodzieja. Czuł się w prawie, bo właśnie woźny z sanockiego grodu ogłaszał (22 maja 1655 roku) panią Jadwigę, wdowę po Mikołaju, dziedziczką. Na początek zabronił Dominikanom korzystania z pastwisk, czym mocno ugodził w gospodarkę klasztoru, a potem zabronił przyjmowania zboża do mielenia. Wybrał się zatem ks. przeor Trojecki ale rozmowa skończyła się tym, że go pan Bronicki z dobytą szablą gonił, lżąc mnichów i duchowieństwo, aż do drzwi klasztoru. Nie wiadomo, czy bardziej poskutkowały sankcje gospodarcze czy strach przed szablą dzierżawcy, ale niebawem, bo 14 czerwca 1655 roku, ks. Trojecki wniósł żałobę do grodu bieckiego. Ale problemy związane z pogrzebem pana Mikołaja jeszcze się nawet na dobre nie rozpoczęły, bo już 10 września 1655 roku do sądu biskupiego w Krakowie został przez siostry pana Mikołaja złożony pozew przeciwko pani Jadwidze. Ta, zdając sobie sprawę, że nie chodzi o pogrzeb, a tylko o to, by ją majątku zapisanego przez męża pozbawić, bronić się postanowiła: Jadwiga z Prusek, pierwszych gód Stadnicka ze Żmigroda Mikołajowa, wtórych Męcińska z Kurozwęk Maciejowa – oświadcza się: że chociaż sama, z przyczyn bardzo ważnych, jeszcze przed pogrzebaniem zwłok męża swego miała zamiar poślubić Wnego Męcińskiego, męża swego obecnego, jako i poślubiła. Zmieniając jednak stan wdowi na małżeński, gotowa była ciało śp. Stadnickiego pochować jak najuczciwiej w kościele klasztoru świętego Dominika w Żmigrodzie; do czego sprosiła krewnych i przyjaciół. Jako też istotnie z nakładem znacznym posprawiała wiele a nawet wszystko potrzebne ku temu. Skoro jednak Jąśnie Wielożny Gębicki biskup krakowski zakazał i doręczył zakaz grzebania ciała, pod karą tysiąca złotych czerwonych węgierskich i klątwy, zagrożoną samej Męcińskiej, jako też i wszystkim zakonnikom żmigrodzkim, który zakaz obwieścił Wielebny ks. Pleszyński Baltazar, pleban w Zalężu, więc aby jej nie zarzucano w czem niedbalstwa, oświadcza się niniejszym. (Biecz, księga grodzka nr 186, str. 2301). Mimo więc, że siostry śp. Mikołaja Stadnickiego z ogromną okazałością wyprawiły mu ponowny pogrzeb, któremu towarzyszyły długie i liczne kazania, piorunujące niedowiarków i grzeszników, pani Jadwiga pozostała panią na Żmigrodczyźnie a mąż jej młody żartował sobie z pana Sicińskiego, męża siostry śp. Mikołaja.
Wśród tych zatargów sąsiedzkich i sporów różnych, nie wiadomo kiedy do Żmigrodu dotarła wieść, że 21 lipca 1655 roku w ziemie Rzeczypospolitej wkroczyła armia szwedzka Karola Gustawa. W Żmigrodzie, w 1655 roku stał jeszcze zameczek Stadnickich tuż obok kościoła farnego, a miasteczko rozłożone było od końca grodziska trójkątem ku południowi, gdzie klasztor zakonników św. Dominika z kościołem i wieżą stanowił niejako twierdzę od strony Węgier. Połać miasteczka nad brzegiem Wisłoki aż po klasztor wraz z częścią rynku, zajmującą obręb grodziska pierwotnego, należała do wdowy po Mikołaju Stadnickim, obecnie żonie Macieja Męcińskiego. Połać wraz z dworem za murami miasta na równinie nadrzecznej należała do Franciszka Stadnickiego, brata śp. Mikołaja. Wieść o zwycięskim pochodzie Chmielnickiego kazała szlachcie obawiać się podobnych rozruchów jakie miały miejsce przy okazji ruchawki Kostki Napierskiego przed paru laty, więc szlachta dla bezpieczeństwa własnego postanowiła się schronić w miasteczku zabierając ze sobą do obrony hajduków dworskich. Mniszech, starosta sądecki i zaprzysięgły wróg rodu Męcińskich, trwogą kozacką wypłoszony zatrzymał się wraz ze dworem w części należącej do Franciszka, a mianowicie w skarbnej kamienicy na rynku. Były tam dwie izby obszerne: jedna z piecem kaflowym szarym, a druga z biało-zielonym. W zaułkach jak zawsze były komnaty, komnatki, kuchnia i piekarnia. W domach obok zatrzymali się książę Konstanty Wiśniowiecki z niedobitkami swej chorągwi z rotmistrzem Margońskim na czele; Stanisław Siciński, pisarz grodzki przemyski, mąż Stadnickiej ze Żmigrodu; Jędrzej Stadnicki, starosta osiecki oraz mnóstwo szlachty sanockiej, stronników Mniszcha. Także szlachta znad Wisłoki zbiegła przed Szwedami. W zameczku zaś pan Bronicki, dzierżawca połowy Żmigrodu, gościł swoją dziedziczkę Jadwigę Męcińską. Przybyli też do Żmigrodu panowie Krzysztof Sieniński, arianin, syn założyciela Rakowa i rotmistrz Paweł Drozdowski. Przybyli jednak nie jako uchodźcy ale jako wysłannicy szlachty różnowierczej w celu porozumienia się co do wspólnych działań w sytuacji, gdy chorąży koronny Koniecpolski poddał armię koronną królowi szwedzkiemu a jako wojewoda sandomierski wzywał do przyjęcia opieki szwedzkiej…
Działo się też w żmigrodzkiej gospodzie, gdzie wino było dobre a karczmarka ładna. Dworzanie pana Męcińskiego przebywający wraz z dworem w zamku dobrze o tym wiedzieli i ciągle tam zaglądali. Gosposia była rada, bo pili dużo i płacili gotówką, a w dodatku ciągle chwalili jej urodę. A jakaż kobieta nie lubi pochwał swych wdzięków? Była więc zadowolona z ich wizyt ale jednak nie w głębi duszy, bo była kobietą pobożną, katoliczką gorliwą, siostrą różańca świętego i innych drużyn pobożnych, a oni byli niedowiarkami. Ani to u nich spowiedzi, ani komunii świętej czy bierzmowania. A nabożeństwo? Pożal się Boże! Bez wystawienia sakramentu przenajświętszego, bez dzwonków, bez organ i kadzidła; śpiewy tylko i kazanie! Oj Panie, bądź miłosierny nad duszami ich zgubionymi, bo jeśli to prawda, że diabła za Boga mają, to potępienie ich wieczne czeka. A szkoda by ich było, bo ładni chłopcy i grzeczni. Dworacy kasztelana sądeckiego wnet po przybyciu do miasteczka dowiedzieli się, gdzie wino najlepsze i gosposia najładniejsza, więc wkrótce zaczęli tam bywać często. A gosposia widząc, że to ludzie wiary niepodejrzanej często z nimi rozmawiała i o wiele rzeczy wypytywała. - Czy to prawda moi Waszmość Panowie, że ci panowie lutrzy nie wierzą w Boga? – pytała. – Jakże nie może być prawdą, skoro tak jest. Ksiądz Mikołaj, jezuita z Czchowa napisał o tym książkę całą i wydrukował ją. Księża czytają o tym ludziom, a ileż razy czytali nam o tym jezuicie, którzy przybywają na dwór pana kasztelana? – słyszała w odpowiedzi. – I ci panowie, co są na zamku to także tacy? – pytała mając wątpliwości. – Jakże by nie? Przecież pana Sienińskiego ojciec najpierw ich wziął w opiekę, a potem im miasteczko osobne wystawił, co je Raków zowią. A oni tam i do diabła się modlili i szkoły zakładali, gdzie uczyli chwały diabelskiej. I książki drukowali, by umysły zatruwać. A na koniec porwali się na figurę męki pańskiej, którą obalili i pogruchotali, więc księża jezuici postarali się, by ich stamtąd wyrzucono. Ale oni się plączą po kraju i ukrywają na Sądecczyźnie i tu w Podbieszczadziu: w Lutosławicach, Ropkach i tu w Kobylanach, bo to lutry twarde, które potrafią na trumnie ślub dawać! – słyszała. – Oj prawda, prawda, ze to musiało być straszne. Ale przecież mi żal tej pani naszej. Jak ona płakała na tym pogrzebie, kiedy to okienkiem trumnę spuszczano bez dzwonów i bez księży. A jak ona się też biedaczka zmieniła! Taka blada jakby z wosku, a oczy jakby czarne, ale ciągle zapłakane. Rozmowę przerwali goście zamkowi, którzy wino zamówili i zwyczajem wśród szlachty panującym, chcieli napić się z panami-braćmi przebywającymi w tej samej gospodzie. Ale dworakom pana kasztelana sądeckiego nie w smak było pić z ludźmi pana Sienińskiego i wywiązała się dyskusja nie tyle o tych, którzy przyjęli panowanie króla Karola Gustawa (lutra przeklętego), a wśród nich byli tacy katolicy jak pan Sobieski (późniejszy król) czy pan Sapieha, ale o tych różnowiercach, którzy poddaństwa tego przyjąć nie chcieli. I nie widzieli dworacy kasztelana sądeckiego wrogów wśród tych katolików, którzy przyjęli poddaństwo luterskiego króla Szwecji, ale wśród tych różnowierców, którzy tego poddaństwa przyjąć nie chcieli! Nadeszło kilku mieszczan żmigrodzkich, nadobna gosposia prosiła i dworzanin kasztelana sądeckiego wyszedł, nie pozdrawiając nikogo.
Wśród dworzan pana Sicińskiego, męża pani Stadnickiej ze Żmigrodu, który nie mógł przeboleć, że żona jego nie została właścicielką miasteczka, był pisarczyk młody wyćwiczony w sporach trybunalskich, który równie sprawnie władał piórem, jak i szablą. Marzył o przyszłości świetnej i sławie, a słysząc wieści o szlachcie zmawiającej się na bicie lutrów, poszedł natychmiast do karczmy i już na wstępie zwrócił się do gosposi pytając – Czy to ci lutrzykowie, co to zamiast spowiedzi w wodzie się nurzają i co to im w Jaśle na rynku przy takiej spowiedzi kaznodzieja utonął? Na jaką pamiątkę oni się tak topią? Zawrzały gniewem oblicza dworzan pana Męcińskiego, ale jeden dał znak i zaczęli wypytywać gosposię o to co widać z okna karczmy w stronę Wisłoki i Samoklęsk a ona chętnie im tłumaczyła: że ten szczyt nazywa się Gamrat, a tamten Urszula na pamiątkę babki księcia Konstantego, a ten trzeci już w Beskidzie widoczny to Bucznik z zameczkiem pana kasztelana Mniszcha, właściciela Samoklęsk w którym mieszkał Dymitr Samozwaniec, co później został carem Rosji i ożenił się z panną Maryną, córką pana wojewody Miniszcha. I próbował młody pisarczyk wtrącać się do rozmowy, ale rychło, poznając przewagę adwersarzy, zamilkł i tylko wino pił powoli. Rozczarowana gosposia nie omieszkała się podzielić tą wieścią ze znajomymi żmigrodzkimi mieszczkami, które stojąc w grupie pod podcieniami, chichotały na jego widok. A, że wychodząc podpity, potknął się jeszcze to nie tylko śmiech młodych mieszczek usłyszał ale też dworzan zamkowych, którzy stali przed karczmą. Ruszył ku nim, ale posłyszawszy głos pana swego Sicińskiego, zawrócił i poszedł do domu, gdzie opowiedział, że lutry naigrywały się ze śmierci pani Maryny Mniszech w Wołdze utopionej. I wnet szlachta opowiedziała o tym swoim panom, a pan kasztelan Mniszech aż osłupiał ze zgrozy, bo też jego rodu bardziej nie można było obrazić. I pomstował Mniszech wśród dworzan starszych i szlachty na lutrów przeklętych.
Był wśród hajduków pana starosty sądeckiego niejaki Jan Kisiały, który wyrokiem starosty z Czchowa miał zapłacić mieszczance Mikloszce 65 złp z pola wziętego jako posag za jej córkę Jadwigę. Jako, że zapłacić nie chciał, oddalił swą żonę i ruszył do Krakowa szukając służby, ale zastał tam tylko strach i lęk przed Szwedami. Ruszył więc dalej przed siebie. Przyłączyła się do niego Zofia Szydełkówna z Bochni z przydomkiem „żydówka”, bo się w żydzie kochała, a że nie miała nic do stracenia, to wędrowali razem podając się za małżeństwo aż dotarli na dwór kasztelana sądeckiego, gdzie Kisiały przyjął służbę hajduka. Rzekoma zaś jego żona pełniła służbę, pomagając w kuchni i przy bieliźnie. Dworzanie Kisiałego zwali Kisielikiem, bo pić i bić się umiał. Było to w przededniu św. Jadwigi w piątek. Zofia Kisielikowa, zła i zasapana, niesie wodę w konewkach na szelkach drewnianych. Była zła, że właśnie wodę niosła, bo w Żmigrodzie to nie żarty wodę nosić aż znad rzeki na pagórek wysoki, gdzie miasto leży. Idąc obok zamku usłyszała wesołą muzykę, więc konewki z wodą wydały się jej być jeszcze cięższe. Przypomniała sobie dawane czasy i złość ją napadła. A przed karczmą stał jej rzekomy mąż, dobrze najedzony, nieco podpity i czekał na zawołanie pana swego. I zamiast zachwytów ze strony swej rzekomej żony usłyszał, że w zamku lutry tańcują, bo jutro imieniny ich pani Jadwigi i na pewno jeszcze mięso w piątek jedzą. I przypomniał sobie, że i jego żona, ta prawdziwa miała na imię Jadwiga i poczuł złość wielką. I nie wiadomo, czy na siebie, że żonę odprawił czy na lutry przebrzydłe, co dnia postnego nie szanują. I wypiwszy jeszcze dla kurażu większego kwaterkę wódki, poszedł do swoich kompanów, by razem z nimi wypłatać jakiego figla lutrom przeklętym. I ochoczo się przyłączyli a tym, co wątpliwości mieli wytłumaczył pisarczyk pana Sienickiego, że panowie na pewno ich poprą. I poszli we czterech w stronę zamku przed którego bramą niczym na warcie stał hajduk pana Męcińskiego nazwiskiem Ryś. Zawsze, gdy ktoś koniecznie zwady szuka to powód znajdzie, więc wkrótce doszło do pojedynku na szable między czterema hajdukami a Rysiem, któremu skoczył na pomoc pan Łasicki, szlachcic, dworzanin pana Męcińskiego. A, że Ryś był chłop jak dąb, a pan Łasicki szablą dobrze władał, wkrótce wyparli napastników poza bramę. Ale na pomoc hajdukom ruszyła gromadka szlachty z pisarczykiem na czele, a kozacy księcia Wiśniowieckiego z łukami i strzelbami zaczęli strzelać przeszkadzając w zamknięciu bramy. Dopadli napastnicy drzwi zamkniętych i zaczęli je wyważać. Aż je wyważyli. Padł zabity stary pan Sieniński; padł zabity Ryś i Sulechowski, sługa Macieja Męcińskiego. Tylko pan Drozdowski i pan Łasicki jeszcze się bronili szablami a robili to dobrze i skutecznie. Napastnicy widzą, że w walce na szable sobie nie poradzą zaczęli strzelać. I padł pan Drozdowski, który własnym ciałem zasłonił panią Męcińską, dobity szablą. I padł pan Łasicki. I tylko pan Maciej bronił się jeszcze ale otrzymał cięcie w głowę i upadł. Tętent koni rozległ się nagle od bramy miejskiej, to Palczewski, rotmistrz chorągwi kozackiej z kilkunastu ludźmi przybywał z odsieczą. Na odgłos kopyt napastnicy odstąpili wycofując się w stronę gospody kasztelańskiej. Na odchodne usłyszała jeszcze pani Jadwiga głos straszny wołający – Jadwisiu! Masz imieniny! Masz i trupa męża! Możesz znowu odprawiać wesele świeże! Czy to był głos pana Franciszka Stadnickiego? Rannego Męcińskiego zaniesiono do pomieszczenia. Bolesne było położenie pana Zygmunta Palczewskiego, który z listami przez porucznika Wojniłowicza wysłany został do pana Mniszcha i drużyny szlachty ruskiej a ujrzał trupy szlachty zacnej i śmiertelnie ranionego krewnego swego. Z jednej strony, względy rodzinne domagały się zemsty a z drugiej, Ojczyzna wzywała. Ze ściśniętym sercem i łzami w oczach, kroczył po skrwawionej żmigrodzkiej uliczce do siedziby kasztelana. I nikt mu nie przeszkadzał, a służba pana Mniszcha nawet nie ostrzegła swego pana przed wizytą krewnego śmiertelnie rannego pana na Żmigrodzie. Zastał pan Palczewski pana kasztelana samego, przekazał mu listy. I wywiązała się miedzy nimi rozmowa: - Trafiłeś waszmość na bardzo smutną chwilę – rzekł pan Mniszech. – Smutną! I bardzo smutną. Zabili mi krewnego i znajomych zacnych. I to najazd w domu własnym – usłyszał w odpowiedzi. Próbował pan Mniszech morderców tłumaczyć – Nieszczęście! Nieszczęście! Żarliwość za wiarę! Ale pan Palczewski zapytał wprost: - Jam też ewangelik z ojca i dziada, więc i mnie zbijecie? Lutry pruskie nie poddały się Szwedom i jam się nie poddał i wielu z moich, a panowie Wiśniowieccy, Koniecpolscy, Piaseczczyńscy, Sobiescy w tej chwili może z rękami podniesionymi do góry przysięgają Szwedom! Nie o wiarę tu chodzi lecz o posag mojej pokrewnej! I cóż miał uczynić pan kasztelan Mniszech w odpowiedzi?
Maciej Męciński zmarł 30 listopada 1655 roku. Jan Męciński, ojciec zabitego, wezwał woźnego grodzkiego, by spisał protokół z oględzin zwłok zabitych, ale gród biecki zwlekał z wysłaniem woźnego. Dopiero, gdy król Jan Kazimierz wrócił z zagranicy i przybył do Krosna, gród biecki wpisał do ksiąg pod datą 20 stycznia 1656 roku oględziny a pod data 6 lutego tegoż roku opis zajścia całego i pozew: Mniszcha, księcia Wiśniowieckiego, Konstantego Sicińskiego, Stadnickiego Jędrzeja, Mikulińskiego, Roszowskich ojca i syna, Wrzeszcza, Ostrogórskiego, Chowańskiego, Podhajeckiego, Stefkowskiego, Irzyckiego, Jarockiego, Ostrowskiego, przyjacioły i Śliwińskiego z Kisielikiem hajduki, Mniszcha kasztelana: że napadli i zabili. Pozywał Wojciech Męciński (Biecz, grodzka księga nr 187, str. 20). Wobec wojny ze Szwedami, zbrodnia pozostała bez kary. Wojciech Męciński, mimo to nie przystał do Szwedów, lecz jako prawy szlachcic poszedł pod komendę Wielopolskiego, którego chorągiew jako pierwsza witała wracającego króla Jana Kazimierza. Sicińskiego pozwał o zabójstwo brata.
Zabójstwo Męcińskiego i jego przyjaciół w Żmigrodzie wywołało oburzenie wśród szlachty różnowierczej. Narzekali, wołali o pomstę do Boga i prosili Boga o powodzenie dla oręża szwedzkiego od którego spodziewali bezpieczeństwa społecznego, tak jak spodziewał się go ogół szlachty i hetmani przysięgający wierność Karolowi Gustawowi. Ale żmigrodzka lekcja, że można bezkarnie zabijać w prywatnych sprawach, nie poszła w las bo między ludem poszła wieść, ze można znosić tj. łupić i zabijać lutry co diabła za Boga mają. I rozpoczęło się mordowanie arian, aż ich wymordowano wszystkich, za wyjątkiem tych, którzy nie uciekli bądź wiary nie zmienili. I to byłoby tyle na temat tolerancji religijnej w Polsce.
p.s.
Pani Jadwiga Orzycka wyszła za mąż za Zygmunta Palczewskiego.
Opracowano na podstawie opowiadania Szczęsnego Morawskiego „Początek krwawego tępienia arian zwanych Bracią Polską” opublikowanym w „Roczniku Samoborskim” 1892-93.
{jcomments on}